Książka Jakuba dotarła do mnie pocztą. Czytałam ją i zastanawiałam się - jak pisać o wierszach, które są tak bliskie - prawie jak własne? Bliskie, bo znam genezę wielu z nich, bo wypytywałam, dyskutowałam, broniłam, wykłócałam się z autorem. Jak pisać o tych skrawkach życia poukrywanych w wierszach? Chyba tylko dzieląc się przeżywaniem tego, co zapisane, a co odczytuję w "Ślizgawkach".
Już kiedy patrzę na tytuł, smakuję jego sens. Ta dualna natura tytułowego miejsca, takiego, gdzie człowiek czuje się niepewnie, bo każdy ruch może skończyć się upadkiem i miejsca dziecięcej frajdy, przygody, radosnej zabawy, zwielokrotniona przez liczbę mnogą tworzy ciekawe wejście w książkę. Dwuznacznie czytam także tytuły obu części: "Odchodząc od ognia" i "Wracając do ognia". Ogień - przyjaciel, dający ciepło, bezpieczeństwo, symbol domu. Ogień - parzący niszczyciel, zagrożenie, niebezpieczeństwo.
Dwie części, w których powtarzają się tytuły wierszy: "You never walk alone" - trzykrotnie, podobnie jak "Jałta", "Małe rezurekcje" - dwukrotnie. Dwa wiersze za tytuł mają grupę krwi: "0Rh-" i "ABRh-". Wiersz tytułowy, "Ślizgawki" znalazł przedostatnie miejsce w tomiku. Jak opisać książkę, gdzie jednocześnie mieszczą się takie teksty jak: "Joanna i alergie", gdzie podmiot liryczny zrywa kwiat lipy (nie mogę nie popełnić odwiecznego błędu i nie utożsamiać go z autorem - tu puszczam oko do Jakuba) i którykolwiek wspomniany "You never walk alone"? Jak znaleźć klucz, żeby pokazać wartość i urodę tych liryków?
Zacznijmy od pierwszego wiersza. No proszę, Kuba udaje, że bagatelizuje wszystko, co za chwilę odda czytelnikowi. Och - mówi - nie ma co dalej czytać, odłóż tę książkę, no coś ty, nici z romantyzmu w tej historii. Wszystko ma konwencję horroru klasy C. Ale ja się nie dam nabrać, przeczuwam, co mnie czeka. Przeczuwam, ale obawiam się, że nie potrafię tego wyrazić. Jak ująć w słowach wiersze, które od pierwszego wersu zapowiadają: w oczekiwaniu na diagnozy, w bezsenności, jesteśmy/ samotni ("ORh-"), a w puencie wyjmują rodzynki z ciasta/ jak zawleczkę naszego wspólnego języka ("Małe rezurekcje")?
Spróbujmy spojrzeć na całość nieco chłodniej. Najpierw przyjrzyjmy się zewnętrznej warstwie tekstów. Motyw, który przewija się przez całą książkę - to podróż. Razem z bohaterem tomiku wyruszamy w drogę - jesteśmy w Krakowie, we Wrocławiu, w Poznaniu, w drodze do Indii, a za chwilę zanurzamy się w pachnące lipy na wsi. Nagle znajdujemy się w Moskwie i Odessie, żeby na moment siąść gdzieś przy ognisku z harcerzami. I znów jedziemy - metrem, pociągiem, trafiamy na Patriarsze Prudy i z Mariutką tniemy lód na Jenisieju. Czytamy Czechowa w Jałcie! Coraz dalej i dalej... A potem zaczynamy wracać i odkrywamy świat dzieciństwa i czas dorastania podmiotu lirycznego - autora. Autora? Jak mogę sądzić inaczej, kiedy czytam: Kubuś ma w piaskownicy twierdzę obronną/ na swojego brata. Kocha się w dżdżownicy/ która właśnie wystawia główkę z ziemi: no chodź! ("Głębia"). Bohater dojrzewa, dorasta, w wierszach wracają przeżycia z czasu, który pozostał tylko w pamięci. Odkrywa tożsamość płciową, przeżywa miłość i rozczarowanie, narodziny i śmierć. Nadchodzą myśli o ojcostwie i wspominanie przeszłości. Świat, życie, miłość - wszystko między wersami, mocne, kłujące, dotykające. Dwie podróże - horyzontalna, podróż "dokądś" i wertykalna - w głąb siebie, w głąb przeszłości.
Taka jest pierwsza książka Jakuba i nie tylko taka. Pozwolę czytelnikowi odkrywać resztę samodzielnie. Jeszcze tylko zacytuję słowa, które o "Ślizgawkach" napisała Magda Gałkowska, celne słowa: Jeżeli zdecydujecie się na tę podróż, wbrew pozorom nie możecie być pewni, czy dotrzecie do celu; czy przez przypadek nie obudzicie się w Jałcie lub o piątej rano na stacji moskiewskiego metra... z przemoczonymi stopami.
Joanna i alergie
Jo rechocze, że ja, typowy mieszczuch,
nie potrafię odróżnić klekotu bociana od stukotu dzięcioła.
Przecież w tej temperaturze wszystko
zrównuje się jak lawa, lepi i zlewa
do kubka z herbatą lipową.
Ja: Zrywać kwiaty lipy to takie poetyckie
jak, nie przymierzając, bycie prząśniczką,
Jo: Jest kolosalna jakościowa różnica
między cierpliwym operowaniem
pajęczą nicią, a odrywaniem pięknych,
pachnących główek od matecznika.
Choć może ona widzi więcej, wchodzi
na drabinę podczas gdy ja wyciągam ręce
i zrywam z pozycji ziemi. I ja chcę trzymać się
schematu całości, ona obserwuje,
jak wprost proporcjonalnie do wysokości
rozrzedza się konsystencja, a rzeczy
rozpadają się na cząstki elementarne.
Każdy gatunek rośliny ma swój własny pył.
nie potrafię odróżnić klekotu bociana od stukotu dzięcioła.
Przecież w tej temperaturze wszystko
zrównuje się jak lawa, lepi i zlewa
do kubka z herbatą lipową.
Ja: Zrywać kwiaty lipy to takie poetyckie
jak, nie przymierzając, bycie prząśniczką,
Jo: Jest kolosalna jakościowa różnica
między cierpliwym operowaniem
pajęczą nicią, a odrywaniem pięknych,
pachnących główek od matecznika.
Choć może ona widzi więcej, wchodzi
na drabinę podczas gdy ja wyciągam ręce
i zrywam z pozycji ziemi. I ja chcę trzymać się
schematu całości, ona obserwuje,
jak wprost proporcjonalnie do wysokości
rozrzedza się konsystencja, a rzeczy
rozpadają się na cząstki elementarne.
Każdy gatunek rośliny ma swój własny pył.
Jałta
Magdzie
To ma wyglądać w ten sposób: będziesz czytać Czechowa
i nagle staniesz się tą damą z pieskiem - miało być za późno,
lecz spotkałaś mężczyznę, który w danym momencie
był znudzonym Onieginem i musiał się tutaj przenieść
(taki żarcik Wolanda). I wszystko, wszystko, wszystko
zaczyna się łączyć - coś popchnęło Annuszkę,
ten cypelek oleju (tak, to był cypelek) sprawił,
straciłaś grunt, tramwaj nagle przyspieszył i rzuciło na Krym,Magdzie
To ma wyglądać w ten sposób: będziesz czytać Czechowa
i nagle staniesz się tą damą z pieskiem - miało być za późno,
lecz spotkałaś mężczyznę, który w danym momencie
był znudzonym Onieginem i musiał się tutaj przenieść
(taki żarcik Wolanda). I wszystko, wszystko, wszystko
zaczyna się łączyć - coś popchnęło Annuszkę,
ten cypelek oleju (tak, to był cypelek) sprawił,
ulicę, gdzie wreszcie jest dialog, melodia, że krok dalej
inny stan skupienia. To daje, zdaje się, szansę.
Napiszesz jedyną w życiu powieść, z mnóstwem odniesień,
i tylko on ma powiedzieć, że wszystkie rozumie.
Ratuś
Dziadkowi
Świat ściera się jak ślizgawki, po których mnie prowadziłeś,
ma czarno-białe kolory filmu z PRL-u.
Twoje bajki nie były o wodzach rewolucji,
wilk szary, dym z ogniska, miał w gawędach imię.
Nikt nie zna go naprawdę, bo wymyśliłeś je ty.
Pytali, czy jest stąd, i czemu czuwa przy kręgu.
Skórzane kurtki i buty przekraczają rzekę,
rysują w lodzie pęknięcia jak ilustracje biblijne.
Pytają, czy jesteś stąd, nie chcę słyszeć tych dźwięków,
docierają do mnie jak czyjeś głosy spod lodu.
To ujadanie wilka? Kto odchodzi od ognia?
Świat ściera się, śmieje, świstki ściółki w środku,
trzask ciepła ogniskowej, trzaski lodu na rzece.
W swoich snach odpływamy jak nieparzyste wysepki.