niedziela, 30 stycznia 2011

Notatki na marginesach wierszy - "Ślizgawki" Jakuba Sajkowskiego

Książka Jakuba dotarła do mnie pocztą. Czytałam ją i zastanawiałam się - jak pisać o wierszach, które są tak bliskie - prawie jak własne? Bliskie, bo znam genezę wielu z nich, bo wypytywałam, dyskutowałam, broniłam, wykłócałam się z autorem. Jak pisać o tych skrawkach życia poukrywanych w wierszach? Chyba tylko dzieląc się przeżywaniem tego, co zapisane, a co odczytuję w "Ślizgawkach".

Już kiedy patrzę na tytuł, smakuję jego sens. Ta dualna natura tytułowego miejsca, takiego, gdzie człowiek czuje się niepewnie, bo każdy ruch może skończyć się upadkiem i miejsca dziecięcej frajdy, przygody, radosnej zabawy, zwielokrotniona przez liczbę mnogą tworzy ciekawe wejście w książkę. Dwuznacznie czytam także tytuły obu części: "Odchodząc od ognia" i "Wracając do ognia". Ogień - przyjaciel, dający ciepło, bezpieczeństwo, symbol domu. Ogień - parzący niszczyciel, zagrożenie, niebezpieczeństwo.

Dwie części, w których powtarzają się tytuły wierszy: "You never walk alone" - trzykrotnie, podobnie jak "Jałta", "Małe rezurekcje" - dwukrotnie. Dwa wiersze za tytuł mają grupę krwi: "0Rh-" i "ABRh-". Wiersz tytułowy, "Ślizgawki" znalazł przedostatnie miejsce w tomiku. Jak opisać książkę, gdzie jednocześnie mieszczą się takie teksty jak: "Joanna i alergie", gdzie podmiot liryczny zrywa kwiat lipy (nie mogę nie popełnić odwiecznego błędu i nie utożsamiać go z autorem - tu puszczam oko do Jakuba) i którykolwiek wspomniany "You never walk alone"? Jak znaleźć klucz, żeby pokazać wartość i urodę tych liryków?

Zacznijmy od pierwszego wiersza. No proszę, Kuba udaje, że bagatelizuje wszystko, co za chwilę odda czytelnikowi. Och - mówi - nie ma co dalej czytać, odłóż tę książkę, no coś ty, nici z romantyzmu w tej historii. Wszystko ma konwencję horroru klasy C. Ale ja się nie dam nabrać, przeczuwam, co mnie czeka. Przeczuwam, ale obawiam się, że nie potrafię tego wyrazić. Jak ująć w słowach wiersze, które od pierwszego wersu zapowiadają: w oczekiwaniu na diagnozy, w bezsenności, jesteśmy/ samotni ("ORh-"), a w puencie wyjmują rodzynki z ciasta/ jak zawleczkę naszego wspólnego języka ("Małe rezurekcje")?

Spróbujmy spojrzeć na całość nieco chłodniej. Najpierw przyjrzyjmy się zewnętrznej warstwie tekstów. Motyw, który przewija się przez całą książkę - to podróż. Razem z bohaterem tomiku wyruszamy w drogę - jesteśmy w Krakowie, we Wrocławiu, w Poznaniu, w drodze do Indii, a za chwilę zanurzamy się w pachnące lipy na wsi. Nagle znajdujemy się w Moskwie i Odessie, żeby na moment siąść gdzieś przy ognisku z harcerzami. I znów jedziemy - metrem, pociągiem, trafiamy na Patriarsze Prudy i z Mariutką tniemy lód na Jenisieju. Czytamy Czechowa w Jałcie! Coraz dalej i dalej... A potem zaczynamy wracać i odkrywamy świat dzieciństwa i czas dorastania podmiotu lirycznego - autora. Autora? Jak mogę sądzić inaczej, kiedy czytam: Kubuś ma w piaskownicy twierdzę obronną/ na swojego brata. Kocha się w dżdżownicy/ która właśnie wystawia główkę z ziemi: no chodź! ("Głębia"). Bohater dojrzewa, dorasta, w wierszach wracają przeżycia z czasu, który pozostał tylko w pamięci. Odkrywa tożsamość płciową, przeżywa miłość i rozczarowanie, narodziny i śmierć. Nadchodzą myśli o ojcostwie i wspominanie przeszłości. Świat, życie, miłość - wszystko między wersami, mocne, kłujące, dotykające. Dwie podróże - horyzontalna, podróż "dokądś" i wertykalna - w głąb siebie, w głąb przeszłości.

Taka jest pierwsza książka Jakuba i nie tylko taka. Pozwolę czytelnikowi odkrywać resztę samodzielnie. Jeszcze tylko zacytuję słowa, które o "Ślizgawkach" napisała Magda Gałkowska, celne słowa:  Jeżeli zdecydujecie się na tę podróż, wbrew pozorom nie możecie być pewni, czy dotrzecie do celu; czy przez przypadek nie obudzicie się w Jałcie lub o piątej rano na stacji moskiewskiego metra... z przemoczonymi stopami. 


Joanna i alergie

Jo rechocze, że ja, typowy mieszczuch,
nie potrafię odróżnić klekotu bociana od stukotu dzięcioła.
Przecież w tej temperaturze wszystko
zrównuje się jak lawa, lepi i zlewa
do kubka z herbatą lipową.

Ja:  Zrywać kwiaty lipy to takie poetyckie
jak, nie przymierzając, bycie prząśniczką,

Jo:  Jest kolosalna jakościowa różnica
między cierpliwym operowaniem
pajęczą nicią, a odrywaniem pięknych,
pachnących główek od matecznika.

Choć może ona widzi więcej, wchodzi
na drabinę podczas gdy ja wyciągam ręce
i zrywam z pozycji ziemi. I ja chcę trzymać się
schematu całości,  ona obserwuje,

jak wprost proporcjonalnie do wysokości
rozrzedza się konsystencja, a rzeczy
rozpadają się na cząstki elementarne. 
Każdy gatunek rośliny ma swój własny pył.


Jałta

Magdzie


To ma wyglądać w ten sposób: będziesz czytać Czechowa
i nagle staniesz się tą damą z pieskiem - miało być za późno,
lecz spotkałaś mężczyznę, który w danym momencie
był znudzonym Onieginem i musiał się tutaj przenieść

(taki żarcik Wolanda). I wszystko, wszystko, wszystko
zaczyna się łączyć - coś popchnęło Annuszkę,
ten cypelek oleju (tak, to był cypelek) sprawił,
straciłaś grunt, tramwaj nagle przyspieszył i rzuciło na Krym,
ulicę, gdzie wreszcie jest dialog, melodia, że krok dalej

inny stan skupienia. To daje, zdaje się, szansę.
Napiszesz jedyną w życiu powieść, z mnóstwem odniesień,
i tylko on ma powiedzieć, że wszystkie rozumie.

 

Ratuś

Dziadkowi


Świat ściera się jak ślizgawki, po których mnie prowadziłeś,
ma czarno-białe kolory filmu z PRL-u.
Twoje bajki nie były o wodzach rewolucji,
wilk szary, dym z ogniska, miał w gawędach imię.

Nikt nie zna go naprawdę, bo wymyśliłeś je ty.
Pytali, czy jest stąd, i czemu czuwa przy kręgu.
Skórzane kurtki i buty przekraczają rzekę,
rysują w lodzie pęknięcia jak ilustracje biblijne.

Pytają, czy jesteś stąd, nie chcę słyszeć tych dźwięków,
docierają do mnie jak czyjeś głosy spod lodu.
To ujadanie wilka? Kto odchodzi od ognia?

Świat ściera się, śmieje, świstki ściółki w środku,
trzask ciepła ogniskowej, trzaski lodu na rzece.
W swoich snach odpływamy jak nieparzyste wysepki.


środa, 26 stycznia 2011

Wiersze Izy

Klika moich ulubionych wierszy Izy Fietkiewicz-Paszek z "Portretu niesymetrycznego":


esprit d'escalier

w gazetach znów pieprzą o końcu świata, bardziej się boję
o twój poziom prolaktyny i wrośnięty paznokieć
marcina (osiem szwów!). ale jeśli chcesz, zbudujemy schron
dla naszych słabości. pismami dyżurnych profetów uszczelnię
drzwi. gorzka czekolada i wyliczanki z przedszkola ułatwią

czekanie. skąd spokój? od zawsze noszę w sobie ziemię. zresztą
i ja dałam się kiedyś strącić w nowe milenium. miał być koniec, był
skorpion malowany na skroni i szampan w wannie. na balu
spotkałam czwórkę przyjaciół z dzieciństwa – czy potrzeba
jaśniejszego znaku? ale to śnieg i wódka topniały nam w ustach,

nie świat. została plama na skroni, kieliszek z napisem „2000” i ból.
jakby w głowie kiełkował nowy strach, jakby się skradał niepewnie
po noworocznym śniegu, zaskakujący jak myśl, że już czas

mieć dziecko. i stało się
ważniejsze od końca świata,
którego nie było. którego nie ma. którego nigdy nie będzie.


K. wspomina
[powroty z kościoła i wizyty w cukierni]


najlepsze oczywiście na rogu polnej i górnośląskiej:

śmietankowe i waniliowe w polewie toffi. po mszy
z chłopakami – w spodniach na kant i białych koszulach -

rzucaliśmy rowery i w kolejkę. dawało ostro
lipcem: kończyła się przy słupie z nekrologami.

raz przeczytaliśmy tam o dziadku marka, raz o starej
sąsiadce pawła (miała jakieś śmieszne imię).

*
kiedy buldożer kruszył lodziarnię - zdjęliśmy czapki.
jak na pogrzebie józefa akordeonisty.

na jej miejscu –
salon któregoś z operatorów sieci komórkowych.

na miejscu józefa –
dyżurna rumunka z bosym dwulatkiem.

na naszym miejscu -
każdy by się popłakał.


Rzecz o poezji, koszykach z wikliny, śmierci i innych ważnych

gdzieś pomiędzy kramami
z warmińskim chlebem i porcelaną
ciotka Alicja wspomniała mimochodem:
mój nieżyjący od ćwierć wieku dziadek
wyplatał koszyki z wikliny
i prowadził wiejską bibliotekę

czy w scenariuszu jest spacer
który oświeci mojego wnuka że byłam
przez chwilę poetką piłam
gorzką kawę miałam błękitne oczy i kłopoty
z zasypianiem?

*
jeśli jest cisza nie ma nic

chudego jedenastolatka o blond włosach
który wygrał z chłopakami z bloku zakład ale
nadział się na gałąź spadając z drzewa

ani wyjącej w noc siwej kobiety
- jego matki

smutnej dziewczynki chwytającej w dłonie wiatr
która pewnej jesieni nie wiedziała jeszcze
że przestanie milczeć i kiedyś będzie
poetką

ani żadnej z naszych jedynych miłości żadnej
promocji w H&M kłótni z siostrą przechadzki na molo

ucieczki w zręczną metaforę
niecierpliwego pukania

*
dziejemy się pomiędzy
kramami wierszami ustami

kurz w snopie światła cień po śladach
samolotu bolesna pręga to znaczy chwila
za którą nie ma już nic

jeśli o tym cisza
nie ma nawet śmierci


Szkic topograficzny [z pamięci]


Księga Koheleta: "Nie ma pamięci o tych, co dawniej żyli, ani też o tych, co
będą kiedyś żyli, nie będzie wspomnienia u tych, co będą potem."
                                                                                      dla A.& J.

ulica kordeckiego. nasze głosy wciąż się tu włóczą.
historia nieskończy się, dopóki kamień w splocie,
dopóki majaczą we mnie słowa: że noc, że zmęczenie, że drzewo.


*


ulica kordeckiego. prywatna misja. bruk milczy, ja pełnię wartę
nad pytaniem: czy ty sięnaprawdęwydarzyłeś? dowody sięwykruszają,
a żadne zaklęcia, genetyczne figle ani sztuczki umysłu
nie chcą przywrócić twojego zachwytu
nad górami. owszem, pojawiasz się: w środku frazy ciechowskiego,
w pocałunkach dzieciaków na naszej ławce,
w pęknięciu na szybie. wtedy próbuję złapać ostrość, zlokalizować
ten ból. świat poradził sobie przecież bez ciebie.


akomodacja nie powinna trwać ćwierć wieku. dlaczego więc dzisiaj,
kiedy asfalt ślinił się od upału i słońce retuszowało mu tatuaże,
nawet one układały się w nasz szyfr?


*

ulica kordeckiego. bolesna pręga na mieście, koślawy krawężnik
urasta do rangi zabytku, okruchy butelki chcą być zielonym światłem
szmaragdu, mój wystudiowany spokój rozbija się tu
o tłum bezokiennych monad. myślę natrętnie o biografii
skróconej do epizodu. o tym, że w dwutysięcznym oboje mieliśmy być
tuż po trzydziestce. futurystyczne rachuby zawiodły, i ciebie, i mnie,
za horyzont - przecięty wieżą kościoła.

*

ulica kordeckiego. wiatr rozbujał gałęzie modrzewia.
wiesz, jest w tym jakaś pieszczota.


rok 2008, sierpniowy wieczór. deszcz, chyba ciepło.
a u ciebie?

wtorek, 25 stycznia 2011

Notatki na marginesach wierszy - "Portret niesymetryczny" Izabeli Fietkiewicz-Paszek

Książkę Izy Fietkiewicz-Paszek dostałam od Autorki w Gołuchowie. Wyjęłam tomik w pociągu, kiedy wracałam po spotkaniu do domu. Otworzyłam i przeczytałam pierwszy wiersz, który wytrącił mnie z równowagi, zbił z nóg. "Esprit d'escalier" zaskakuje prawdą, ponieważ wie, co najważniejsze: w gazetach znów pieprzą o końcu świata, bardziej się boję/o twój poziom prolaktyny i wrośnięty paznokieć marcina (osiem szwów!). O tak, myślę sobie, co mi tam koniec świata, gdy coś złego spotyka najbliższych? Zaskakuje prawdą, ponieważ podmiot liryczny mówi wprost rzeczy, które często chowa się głęboko: myśl, że już czas//mieć dziecko. i stało się. I tak będzie w kolejnych wierszach - prosto, mocno, szczerze.

Wchodzę więc w tę książkę, wstępuję, jednocześnie zaintrygowana, co mi przyniesie i zaniepokojona po pierwszym wierszu, co może we mnie odkryć. Wchodzę i zastanawiam się - o czym jest "Portret niesymetryczny"? W utworze "Chciałam zapamiętać tę lekcję" potykam się o słowa: złożyłam nadmiar wspomnień w kostkę. Ach to tak? Mam podejrzenie, że o tym będzie, jest tomik Izy. I to podejrzenie zdaje się potwierdzać, kiedy w kolejnych tekstach wracają imiona. Imiona wiążą się ze wspomnieniami osób, a osoby są przedstawiane z imienia niczym bohaterowie dramatu. Na dodatek Autorka podstępnie próbuje wmówić, że to tylko porządki, nic więcej, żadna sentymentalna podróż ("Raport z porządków. Karton z napisem "1986-91"). O nie, droga Autorko, o nie - nie dam się nabrać. Gdybyś tylko chciała zrobić porządki, nie tłumaczyłabyś się, że trudno/być mężczyzną nie mazać się że minie/ćwierć wieku i zacznie nas brakować/po kolei po cichu od najstarszego/albo na przykład od prawej. Zaczynam podejrzewać, że wcale nie sprzątasz, a przygotowujesz. Każda kobieta czuje różnicę między porządkami, a przygotowaniami.

Po drodze wiersz, który znałam z arkusza poetyckiego i który już wtedy znalazł we mnie miejsce, "K. wspomina [powroty z kościoła i wizyty w cukierni]". Podmiot liryczny zdradza, co można zrobić, kiedy bezpieczny świat dzieciństwa ginie na naszych oczach. W dwuwersowej puencie cała szczerość i bezradność: na naszym miejscu-/każdy by się popłakał. A już za chwilę czytam, że Im trudniejsza droga, tym wolniej/mijamy i myślę - to dlatego mam poczucie za szybko biegnącego czasu, kiedy w codzienności wszystko się dobrze układa.

Kilka stron dalej znów potykam się, bo kto mógłby przejść bez zatrzymania czytając "Rzecz o poezji, koszykach z wikliny, śmierci i innych ważnych"? Jeśli jest cisza nie ma nic - więc póki dźwięk, słowo, nazwa, póki wspomnienie - istniejemy? A później?

I nagle, wśród różnych wspomnień przerobionych na poezję, wiersz "dla S.": Mówią, że lepiej, że wreszcie/nie boli. Tak mówią. Może/źle kocha - ale niechby wciąż./Do wtorku, do następnej zimy/albo chociaż do jutra - niechby/bolało. Wśród najboleśniejszych zdarzeń znajdujemy bliźniacze do własnych. Może na tym polega siła tego tomiku? Na symetrii wspomnień? Że można je do siebie przykładać i pasują? A przecież książka nosi tytuł "Portret niesymetryczny". Czy dlatego, że próbuje objąć różne strony człowieczeństwa?

Świat poradził sobie przecież bez ciebie - słowo gorzko brzmi w wierszu "Szkic topograficzny [z pamięci]". No tak. Wyobrażamy sobie, że są ludzie nie do zastąpienia, że to my jesteśmy nie do zastąpienia. Tymczasem odchodzą, odchodzimy i ta rana po nas zarasta, scala się i tylko nieliczni przez jeszcze jakiś czas ją zauważają, a wkrótce staje się całkowicie niewidzialna.

Wędruję przez kolejne wiersze, kolejne historie i kolejne śmierci. Niewątpliwie, śmierć mocno dotknęła bohaterkę tomiku, tę, której portret maluje Autorka. Ale kiedy w kolejnych strofach szukam znów śmierci, zatrzymuję się zaskoczona. Jak gdyby podmiot liryczny powiedział - dość. Dość - rozprawiłam się ze wspomnieniami. Dość - posprzątałam - jednak. Przygotowałam się. Teraz mogę zająć się sobą. I oto przed oczami czytelnika rysuje się portret kobiety niewątpliwej. Czyli jakiej? Niewątpliwie kobiecej czy takiej, która nie wątpi? A może takiej, w którą się nie wątpi? Ta kobieta spowiada się w wierszach z chwil w życiu. I wreszcie odkrywam wiersz tytułowy. Iza pisze w "Portrecie niesymetrycznym": Mężczyzna i syn - chcę was/godzinami podglądać, siedząc na progu,/oparta o futrynę. Daleko. Nieważne,//że pod progiem podkopuje robak - tocząc/korytarze. I tak w końcu to nimi docieram/do sedna: mój mężczyzna, mój//syn. Sedno - miłość - proste wyznanie kobiety, szczerość osoby mówiącej o najbliższych.

Przeglądam jeszcze raz książkę. Zakreślam ołówkiem dwa fragmenty w ostatnich tekstach, obok stawiam wykrzyknik. Pierwszy: Nawet jeśli próbuję//przylgnąć do życia, ustalić jakieś warunki, coś/zrobić z tym bałaganem w szafie, życiorysie,/w notatkach - wciąż jestem za bardzo u siebie ("Listy do św. Pawła (5) Re: Wyzyskiwać chwilę sposobną"). I drugi - jak podsumowanie - z wiersza "Światowy Dzień Poezji": To robią z tobą wiersze: okupują/zmysły, porastają widoki, wciskają się pod korę,/paznokcie, koła, poduszkę.

niedziela, 23 stycznia 2011

Mężczyzna posypuje piaskiem peron

Najłatwiej pisze się wiersze w drodze. Wszystko wówczas zdaje się
ważne i wypełnione poezją. Tory między Warszawą Centralną i Wschodnią
przysypane białą ciszą niedzielnego popołudnia, prowadzące do domów
linie szyn. Świat bez śniegu na południowym zachodzie, świat w śniegu

po drugiej stronie (na wschodzie trzeba mieć gorętsze serce, wyższą
temperaturę - inaczej jak dałoby się przeżyć tyle lodowatego piękna?).
Najłatwiej pisze się w drodze: w wierszu można zmieścić każdy most
i każdą rzekę. Tam Warta, tu Narew, obie o tej porze roku muszą się zdobyć

na inwazję. Puszczają do mnie oko tłumacząc, że to chwilowo, że wkrótce
wycofają się za fortyfikacje brzegów. I że tylko czasem rodzą stan zagrożenia,
by w nim nie mieszkać przez cały rok. A może wziąć z nich przykład? Wylewać,
gdy tylko coś zaczyna wrzeć? Nie trzymać się w ryzach słów i czynów? Nagle

wątek przerywa kierownik składu, życząc i zapraszając (albo żegnając i dziękując).
Idę do toalety (czy w wierszu wypada o tym pisać?). Na zwrotnicy pociąg rzuca
mną o ścianę. Ej, czy to nie Ty, Panie Boże, machasz palcem? Coraz bliżej celu,
zaraz będę na miejscu. Na stacji, jak w dniu wyjazdu, mężczyzna

posypuje piaskiem peron. Nabiera szufelką z taczki i kolistym ruchem
rozrzuca żwir (czuję w dłoniach szorstkość kamyków). Znów nabiera, krok,
znów sypie. Przejeżdża taczką kilka metrów i zaczyna rytuał od początku.
W pewnej chwili zatrzymuje się, odwraca. Patrzy na wymalowane na śniegu

wzory - artysta przypadku. Co widzi? Dobrze wykonaną pracę
czy dzieło sztuki? Zobacz to, zobacz

(zaciskam z całej siły kciuki).

sobota, 15 stycznia 2011

Nasza klasa, Tadeusz Słobodzianek

Wreszcie przeczytałam "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka, dramat, który otrzymał w 2010 roku Nagrodę Literacką Nike. Przeczytałam i, powiem szczerze, mam w głowie swego rodzaju mętlik polekturowy. Chyba dobrze, że zaistniał, bo przecież najgorzej, kiedy książka przemknie bez reakcji, bez zastanowienia. Tu jest inaczej, po skończonej lekturze mam ochotę na porozmawianie z kimś, na wymianę opinii. Podobnie bywa czasem, kiedy obejrzę poruszający film czy spektakl. Lubię wtedy usiąść i przedyskutować to, co widziałam. Jeżeli chodzi o "Naszą klasę", ta dyskusja odbywała się w mojej głowie.

Najpierw klika zdań ogólnych. Akcja dramatu rozpoczyna się ok. 1935 roku. Historia opowiada losy dziesięciorga uczniów tej samej szkoły w niewielkiej miejscowości na wschodzie Polski, uczniów, z których kilkoro jest Polakami, a kilkoro - Żydami. Dzieci, które razem bawią się i razem uczą, a które dzieli jedynie religia, kiedy dorastają w trudnej rzeczywistości wojny, stają się oprawcami i ofiarami. Autor dramatu oparł akcję na wydarzeniach, które w czasie II wojny światowej miały miejsce w Jedwabnem, miasteczku w okolicach Łomży. 10 lipca 1941 r. Polacy dopuścili się tam okrutnego mordu na Żydach, swoich znajomych i sąsiadach.

Na temat "pogromu w Jedwabnem" pisano już i artykuły, i książki. Słobodzianek decyduje się na utwór sceniczny. Nagle znajdujemy się w przedwojennej klasie, gdzie dzieci zaczynają opowiadać swoje historie. Opowiadają je w czasie przeszłym. Wywołuje to dziwne uczucie, nazwałam je "uczuciem potrójności". Czytelnik jest z uczniami w szkole, jednocześnie obserwuje ich życie, a dodatkowo jakby słuchał kogoś, kto jest już po drugiej stronie. W spisie osób biorących udział w sztuce, podane są daty urodzin i... śmierci. Historię opowiadają niejako "zza grobu" jej uczestnicy. Wyobraziłam sobie przeniesienie tego na scenę i zrozumiałam, że ten dramat potrzebuje genialnego reżysera, a wówczas może stać się przeżyciem wyjątkowym. W pierwszej chwili sądziłam, że pomysły w książce są zbyt efekciarskie. Szczególne wrażenie robią stare, różnorodne, naiwne dziecięce wyliczanki,wierszyki, piosenki, które zmieniają się w dramatyczne zapowiedzi zdarzeń i komentarze tego, co się dzieje. Po lekturze całości przestałam posądzać autora o efekciarstwo. Żeby ta historia przemówiła, musi trafić prosto w serce. Ponieważ tak naprawdę to książka o człowieczeństwie, jej mottem mogłoby być słynne "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono" Wisławy Szymborskiej. Nie da się przejść przez lekturę bez pytania o siebie w takiej sytuacji, w tamtych czasach. Nie da się nie pytać, dlaczego zdarzyło się tak, a nie inaczej. Słobodzianek stara się pokazać słabość człowieka. Nie próbuje oceniać, oskarżać. Powiedziałabym - tłumaczy, chociaż nie znaczy to, że broni kogokolwiek.

"Nasza klasa" jest trudną opowieścią. Trudną ze względu na konieczność pogodzenia się z tamtą rzeczywistością. Dlaczego dramaturg zdecydował się wykorzystać tę historię? Jaki cel przyświecał autorowi? Co chciał powiedzieć tym, którzy będą czytać czy oglądać przeniesiony na scenę utwór? Tak, chciałabym te pytania zadać pisarzowi. Nie tylko dlatego, żeby się czegoś dowiedzieć, ale żeby skonfrontować swoje wrażenia z rzeczywistością.

Nasza klasa, Tadeusz Słobodzianek, wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2009

piątek, 14 stycznia 2011

Nominacje do Nagrody Kazaneckiego 2011

W tym roku to jubileuszowa, 20 edycja Nagrody Literackiej Prezydenta Miasta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego. Informacja zamieszczona na stronie poświęconej poecie brzmi:
Nagroda Literacka – za najlepszą książkę roku – przyznawana jest twórcom, którzy są związani ze środowiskiem literackim Białegostoku lub też się tu urodzili czy zamieszkują albo których twórczość wykazuje związki z miastem i regionem oraz twórcom, których książki wydano w Białymstoku. Nagroda przyznawana jest autorom najlepszych  książek, spośród wszystkich gatunków literackich. Z udziału wyłączone są antologie i opracowania.
Do Nagrody zgłoszono 18 pozycji. Podstawowy skład Kapituły: dr Marek Kochanowski (przewodniczący), prof. Jolanta Sztachelska i prof. Dariusz Kulesza nominował do nagrody 4 książki. Oto one:

Michał Androsiuk, Wagon drugiej klasy, wyd. Centrum Edukacji Obywatelskiej Polska-Białoruś


Ignacy Karpowicz, Balladyny i romanse, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010


Dariusz Kiełczewski, Opowieści z Chruściela,  wyd. Fundacja "Sąsiedzi"


Jan Leończuk, Zadziwienia, wyd. Prymat, Białystok 2010



Osobiście tylko żałuję, że wśród nominowanych książek nie ma "Skrawków" Wiesława Szymańskiego, o których pisałam TUTAJ.

środa, 12 stycznia 2011

Cichociemne poetki

Po cichu się dziewuchy nam powydawały czasopismowo:

Miesięcznik Odra

Gratki! :)

sobota, 8 stycznia 2011

Gorrrrrrrrrące wiersze w środku zimy ;)

 Z dedykacją wszystkim, którzy tęsknią za latem, dwa wiersze z tomiku "Lewa strona". :)



Podciśnienie
Tego lata Biebrza była tak płytka, że przechodziliśmy
na drugą stronę bez moczenia majtek. Tylko moczarka
właziła między palce i łaskotała kolana; szwagier kosił ją
jak trawę. Ostrze puszczało zajączki, gdy rozbierał się
i schodził w nurt, a dzieciarnia chichotała na widok chudych,
brązowych łydek. Później można było na prześwietlonej łasze
zaglądać w oczy kamieniom, bratać się z ciernikami, układać
z wodą, na plecach, plątać włosy i wodorosty, zgadzać
na świat płynący jak cumulusy. A rzeka szykowała ciała

na święto, na wchodzenie w noc,
w ciekawość, w drżenia.



Dolina Biebrzy

To miejsce oddycha inaczej. Rzeka,
jak wywinięty zaskroniec, zmusza do przystawania.

Znam zapach świeżo skoszonej trawy, ale tu
gryzie nozdrza inny aromat. Tłumaczysz: to schnie
regularnie przewracane siano, dlatego czuje się żar,
jaki zamieszkał w powietrzu. Przy drogach

cmentarze pełne słońca. Obok nagrobków z wczoraj,
sprzed roku - krzyże kute trzysta lat temu – linie,
które rysuje się, by łączyć. Milkniemy

i nagle łapię najważniejsze słowo,
a ono mocno kłuje w język.

piątek, 7 stycznia 2011

Gołuchów zaprasza!

A ja oczywiście, razem z nim
oraz ze Stowarzyszeniem Promocji Sztuki "łyżka mleka"
na spotkanie.

czwartek, 6 stycznia 2011

O tym, gdzie szukać inspiracji...

udaję licząc straty

warunki warunkami
a życie turkocze
konkretnie
po męsku

tak jak jest


















Ukłoniki. ;)))))))))))

wtorek, 4 stycznia 2011

O tym, że Internet tylko przeszkadza...

"Im pewnie kiedyś było łatwiej pisać, tym pisarzom znaczy, bo nie mieli Internetu. Nie zagadywał ich ktoś ciągle na gg, więc jak już mieli wenę, to raczej konkretną. A ja to mam trochę trudniej, bo ilekroć siadam do pisania, okazuje się, że Aśka jest dostępny i przesyła wiadomość. Albo przypomina mi się, że miałam sprawdzić, kiedy i na co umarł Steinbeck, więc go wklepuję w Google, po czym klikając w kolejne linki, dochodzę, na przykład, do wojny w Korei, zapominam, co miałam robić i idę po piwo, zanim mi Żabkę zamkną."
Dominika Ciechanowicz, O pisaniu książek i paru innych sprawach
Migotania, przejaśnienia, nr 4 (29) 2010

A byłam przekonana, że tylko ja tak mam... ;)

Dwa wiersze

Kosmos, Teresa Radziewicz

Możesz patrzeć w okno. Droga, dalej drzewa:
klony, jarzębina, śliwy, wiśnie, jabłoń. Życie
z tamtej strony wydaje się lepsze. Tutaj marazm,

zastój, rzeczy nieruchome; klatka, której przecież
nikt jednak nie zamknął. Szyba tłumi światło,
zamienia się w pryzmat. Żaluzje tną obraz,

każda porcja rośnie i ożywa nagle. Wiem, chciałbyś
ją wyjąć, przecisnąć pomiędzy. Dotykać czerwonych
baldachów jarzębin. Rozgryźć, na języku poczuć

smak goryczy. Wszystko,
byle tylko nie czuć nieważkości.



Mors. technicolor time machine, Paweł Podlipniak

Chciałbym, żeby mój pogrzeb szedł właśnie tą trasą
Michael Longley Objazd 
 
nie wyglądaj. patrzenie prowadzi donikąd.
za nim najwyżej klon, jesion, sosna
lub inne rodzaje ostatecznych opakowań.

płacz mi prosto w oczy i więcej
nie pytaj, jakie brzegi nam znów odpłynęły,
po co w szatni oddajemy twarze. zgaś

sen, seans, sens. na końcu taśmy
imię, nazwisko, data - napisy końcowe.
autor wciąż nieznany.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Urodziny, urodziny!

Tak, proszę Państwa, oto dziś mija rok od pierwszego mojego wpisu, rok od otwarcia Reteskowa. Mam nadzieję, że czasem przeczytaliście czy obejrzeliście tutaj coś ciekawego, miłego sercu czy inspirującego. Czy coś w tym rodzaju. ;)

I oto dziś, w urodziny Reteskowa, dotarł do mnie spóźniony Mikołaj z ślicznym prezentem. Podkładki z moimi ukochanymi makami! Zapraszam na herbatę! :)














Mikołaju! Dziękuję! :*

niedziela, 2 stycznia 2011

O Wierszalinie i nie tylko

Dziś rano w Radiu Białystok w programie "Podróże po kulturze" rozmowa (min.) z Piotrem Tomaszukiem, twórcą teatru Wierszalin. Niezwykły człowiek i teatr też niezwykły. Powiedziałabym, że to swego rodzaju legenda Podlasia. I kiedy robię w myślach przegląd  osób i instytucji, to mam poczucie, że Białystok wcale nie jest taką pustynią kulturalną. Dlaczego więc tak jest postrzegany? Także i przeze mnie, o dziwo! Może powodem jest pragmatyzm Podlasian? W zabieganiu, w staraniach o codzienność brakuje miejsca na "wyższe potrzeby"? Obserwuję znajomych i faktycznie, może by chcieli coś więcej, ale za mało czasu, za mało sił i chęci za małe. Za mało informacji w mediach? Inna rzecz, że kultura nie jest bardzo widowiskowa, kiedyś ktoś bardzo wyraźnie powiedział, że lepiej dać pieniądze na jakiś festyn niż na wydanie książki. Na festynie tłum się będzie bawił, każdy przyzna, że coś się dzieje... Nieprawdaż? A ile osób sięgnie po książkę? Ale słucham sobie właśnie Radia Białystok i taka mała moja nadzieja się rodzi, że są jednak plany, że "będzie się działo", że może coś się w nowym roku zmieni? Tego sobie i wszystkim Podlasianom życzę. :)