piątek, 22 czerwca 2012

Nju Jork, Nju Jork

PRZED LOTEM

Pakowanie pakowaniem, przygotowania przygotowaniami, ale w końcu nadchodzi dzień, kiedy jest JUŻ. Więc dopychanie i ważenie walizki, więc Grzegorz wiozący mnie na dworzec w B., więc autobus na Okęcie i odsypianie w autobusie pakowania się ostatecznego nocnego, więc w końcu lotnisko. "Idź za ludźmi" - tak mi wszyscy radzili, co brzmiało prawie jak "podążaj w stronę światła"... No to się za ludźmi poszło i faktycznie dotarło na halę okęciową, a że strzałki wskazywały "Odlot", to łatwo było trafić (trafić do odlotu... hmmm...). Tam się trochę czekało, się żegnało, ach jak żegnało, a potem odprawa. Postanowiłam przyjąć rolę słodkiej idiotki, która nic nie wie, nic nie rozumie i w ogóle jakby strzałka była w prawo, to poszłaby w lewo. Podeszłam więc do pani przed stanowiskami odprawy LOT-u, ponieważ ta pani wyglądała na taką, która udziela informacji. Owszem, udziela, ale w pierwszej kolejności... cudzoziemcom. Nie żeby to był przepis. Pani wyglądała na gardzącą Polakami i na mój widok odwróciła wzrok, udała, że nie słucha i zwróciła się z uśmiechem do Anglika za moimi plecami. Ale że łatwo mnie nie da się zbyć, przymusiłam odrobinę ową panią i dowiedziałam się tego, czego chciałam. Na szczęście pan przy odprawie był o wiele bardziej merytoryczny i uratował w ten sposób honor obsługi LOT-u. Potem kontrola bezpieczeństwa. Bardzo musiałam się powstrzymywać, żeby nie chichrać się, kiedy widziałam te śmiertelnie poważne twarze funkcjonariuszy i białę rękawiczki. No głupawka wszechogarniająca. Przeszłam przez bramkę, nawet butów nie musiałam zdejmować i świat wolnocłowy się otworzył przede mną. Wolnocłowy i niezłocenowy. O bardzo niezło. Jeżeli ktoś chce płacić podwójnie, niech kupuje na lotnisku. Niestety np. wodę jedynie tam można kupić, bo przecież wnieść nie wolno. Kupiłam wodę, gazetę, paluszki (bo może w samolocie będę głodna) zjadłam obiad (płaci się jak za zboże) i okazało się, że zaraz 16.30, więc udałam się ku bramce i tam oddałam się konwersacji z przemiłą panią z Lublina. Wkrótce zaczęło się - wchodzimy! No to się za ludźmi, za ludźmi weszło do samolotu, znalazło swoje miejsce i okazało się, że sąsiadka obok jest sympatyczna, kontaktowa oraz w wieku zbliżonym do mego. Poduszeczka, pled, pasy, powitania, zapowiedzi i - start! Kapitan Wrona! Juhu!

LOT

Lot okazał się wprost wymarzony. Ponieważ pogoda w części trasy była bezchmurna, to napatrzyłam się i na Polskę, i na Bałtyk, i na Danię, Norwegię, Anglię, Grenlandię w śniegu i wreszcie na Antlantyk. Wszystko z góry. Pięęęęęęęęknie. Moment startu jest chyba najbardziej ekscytujący - oddalanie się od ziemi i wrażenie, że zostawiam za (pod?) sobą makietę świata. I tu oświadczam, że należałoby wydać jakieś rozporządzenie, że wszystkie domki powinny mieć czerwoną dachówkę. Widziałam. Atmosferę robi, o taaaaaaaaaaaaak. Śliczne białe domeczki z czerwonymi dachami wyglądały z daleka, z wysokości, niezwykle schludnie. No to polecieliśmy - jakieś obłędne odległości, prędkości, itd. Nie przytaczam. Cały czas spokojnie, zero turbulencji, powietrze wyczyniające mgliste cuda, posiłek jeden, posiłek drugi, a w międzyczasie gadanie i gadanie. A jeszcze w innym międzyczasie przysypianie sobie. I tak minęło popołudnie i nastał wieczór. I tu mi się zaczęły plątać czasy, bo przeliczałam z amerykańskiego na nasz i z naszego na amerykański i okazało się, że jest jakaś głęboka noc wg naszego. A nad NY zachodziło słońce w czasie naszego lądowania, malowniczo bardzo. Świat jednak lubi się przed ludźmi popisywać i chełpić swoją urodą.

LĄDOWANIE

Kiedy się przygląda z góry różnym miejscom, to zasadniczą róznicą między Europą a USA są... baseny. Tak, tak, sama byłam zdumiona... Samolot się zniża, a tam lasy, pola, domki i oczka lazurowych basenów. Zaskakujące, kolorystycznie także. Normalnie woda ma ten ciemny, przybrudzony kolor granatu, ale baseniki są błękitne, turkusowe, lazurowe. Słodkie. No ale lądowanie. Pasy, zniżanie się, zniżanie, zniżaaaaaaaanie i lotnisko tuż pod nami i lekki wstrząs, kiedy koła dotykają ziemi, wygaszanie prędkości i  - stoimy. W międzyczasie wypełnianie jakichś tam deklaracji, ogarnianie swoich rzeczy i już wchodzę na lotnisko JFKennedy. Łypię z zainteresowaniem na mieszankę ludzką, istny wielokolorowy i wielokulturowy koktajl. Jeszcze odciski palców i zdjęcie oraz wyjaśnianie łamaną mą angielszczyzną, po co i na ile przybywam. Oraz co robię w Polsce i czy szkoły już są zamknięte. I sękju i po bagaż. I czekanie aż pospadają te walizy oraz martwienie się, czy flaszka żubrówki ocalała w luku bagażowym. Wreszcie jest walizka, nie widać, żeby przeciekała, uf... Jeszcze tylko jedna jakaś tam kontrol, pan mówi po polsku, ło! Pyta, na ile przyjechałam i  - dlaczego na tak długo? Też mi coś. No chyba jest co w Ameryce oglądać - odpowiadam... I za ludźmi, za ludźmi, a tam macha już do mnie Adam. Jestem.

4 komentarze:

  1. Jasne, ze poezja super, ale to się czyta rewelacyjnie! Będę czekać na ciąg dalszy :) Asia T.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z Asią...wciąga bardzo!Prosimy o jeszcze.Magda R. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. jest sposób, Pani, zapomnialam Ci powiedzieć. nie100%towy, ale zawsze
    otóż tniesz plastikową butlę w pół, żubrówę umocnioną bąbelkową folią hopsa, jeśli zostaje miejsce dopychasz gazetą, nakładasz górną połowę plastiku. sklejasz brązową taśmą - ha!

    OdpowiedzUsuń
  4. Aś, Madziu, no się będzie skrobało coś od czasu do czasu. :)
    Jo, podejrzewam, że Żubrówce by się podobało, natomiast mniej nieco celnikowi, gdyby zechciał sprawdzić, co mam w walizce... :D

    OdpowiedzUsuń