Przydałoby się zapisać parę słów kończących ten cykl zdjęć i opowieści o moim spotkaniu z Ameryką. Już w domu, po powrocie, powoli przestawiam się na czas europejski (6 godzin różnicy). Powrót przebiegał spokojnie, Adaś z Kubusiem odwieźli mnie na lotnisko (bardzo trudno było się rozstać z Beatką i Julcią, baaardzo). Kuba na lotnisku oszalał z podekscytowania - skakał i śpiewał: "Jestemy na airport! Jestemy na airport!". A przed oddaniem bagażów orzekł: Lecę z reteską! A tatuś? - zapytaliśmy. Też leci! A mamusia? Będzie płakać z Julcią... Retesko, polecimy, trochę się pobawimy i zaraz wrócimy...
Niestety - oddanie bagażu, potem przejście przez bramki - zdejmowanie butów i wędrowanie boso jest niehigieniczne i niesmaczne. Potem trzeba było się rozstać, więc uściski, obietnice, że będziemy rozmawiać na skype, że przylecę... I już przejście do hali odlotów, jeszcze czekanie, czekanie, a potem już samolot, start, pogaduchy z sąsiadkami, posiłek, drzemka... i połowa drogi za nami. Jeszcze trochę, kanapka, kawa, sok i kapitan informuje, że znaleźliśmy się nad terenem Polski. To dobrze - mówię do sąsiadek - przynajmniej jak się rozbijemy, to u siebie... Towarzystwo wybucha śmiechem. I zaraz okazuje się, że to już Warszawa, schodzimy do lądowania, odbieram w całości (o dzięki!) bagaż, pokazuję paszport (albo odwrotnie), idę, idę, idęęęęęęęęęęęę i wyjście na halę przylotów, i Warszawa, i powitanie, i do domuuuuuuuuuuu.